„Ło tym jako miało być, a jako wysło, czyli wyprawa do Kenii i Ugandy po góralsku”

Kapecke filozoficnie
Cłowiek to mo we łbie tak ułozone, ze zanim co łobocy, pozno i przezyje to sie mu maniom ło tym rózne łobrozki i wyobrazynio. Tako tyz było z górolami co mieli do Afryki jechaj. Co uni Se to nie umyślili! Ze bydom z murzynami pod powoły tańcowaj, ze bydom się łozdóbkami wymieniaj, ze Afrykę Wschodnią zawojujom.
Co we wspólnej mowie oznacza:
Mózg człowieka ma zdolność do wizualizowania rzeczy, których jeszcze nie zna i nigdy nie widział. Nie inaczej było z góralami, którzy mieli jechać do Afryki. Cóż oni nie wymyślali! Że będą żywiołowo tańczyli z Afrykanami, że będą się wymieniali tradycyjnymi ozdobami, że Afrykę Wschodnią zawojują.

Głośno o nich było jeszcze przed wyprawą. Dużo szumu wokół siebie zrobili na turystycznych portalach, w kilku gazetach, na „YouTube”, a nawet na pewnym festiwalu podróżniczym. Pozytywnie i śmiesznie opowiadali o swoim pomyśle wyruszenia do Afryki, gdzie chcieli się „kulturalnie pozderzać”. Opowiadali, że chcą wyruszyć nieturystycznie. Oni mieli misję – skonfrontować dwie odrębne kultury afrykańską i góralską. Cały rok trwały wyjazdowe przygotowania, bo choć duszę góralską te Wałachy posiadały, to w sztuce ludowej nie całkiem się orientowały. Jeden zrobił sobie prawdziwy pas góralski, jedni uczyli się śpiewać”, „dwie takie jedne” uczyły się grania na skrzypcach, jedna grania na flecie i okarynie, wszystkie robienia kwiatów z krepiny, prawie wszyscy tańca, a niektórzy godki górolskiej. Ci niektórzy to dwa człony wspaniałej siódemki, pochodzące z Ziemi Kłodzkiej i Szprotawskiej, które postanowiły rzetelnie i z pasją wciągnąć się w meandry kultury beskidzkiej. Dla wszystkich, bez wyjątków, była to lekcja pokory i własnych możliwości, szansa na obudzenie drzemiących talentów i konieczność pogrzebania, niektórych jeszcze nienarodzonych.
A później pojechali: Masaja trzeba było do skoku nakłaniać, za tańce płacić, bo jymu som potrzebne dulary. Nady za cosik musi naśtelowaj komórecke i do somsiada pozwonij. Ozdóbki tubylcy chętnie przyjmowali, ale swoich oddawać nie chcieli. Afryki nie zawojowali, ale Afryka ich zawojowała.
„Żywcem w Afrykę” pojechali
Pojechali w swoich strojach ludowych: w gorsetach, jaklach, bruclikach i kierpcach. Na ulicach większych miast, takich jak
Nairobi, wołali za nimi: „Cyganie!”, „Rumuni!”, albo „ Hej Johny! Po co ci taki duży pas?!” W małych miejscowościach reakcja była zróżnicowana: czasami dystans, czasami entuzjazm: „smarti, smarti”! Oj! Nie zawsze spódnice i brucliki były wygodne, zwłaszcza kiedy trzeba było tachać „Ruchę”, dlatego czasami Górolicki wkładały cywilne portki.
Byli goszczeni w szkołach, kościołach i różnych placówkach. Śpiewali (największym hitem okazał się „Siustany” i wyskanie, czyli charakterystyczne piszczenie, ozdobnik w śpiewie góralek), trosecke tańcowali, opowiadali o Polsce, o górach, o zwyczajach, o śniegu i mrozie, prezentowali zdjęcia z beskidzkimi widokami, chałupami, Dziadami (przebierańcy noworoczni), kolędnikami, zespołami ludowymi i rękodziełem.
Niezapomniane chwile przeżyli w Nyahururu, w domu „ARKI” i w placówkach „SAINT MARTIN”. Zobaczyli ludzką pracę i jej efekty – godne życie wielu pokrzywdzonych przez los. Prowadzili zajęcia w „Talitha Kum”- ośrodku dla dzieci z AIDS i HIV. Czuli, że to co robią jest dobre, bo widzieli szczerą radość na dziecięcych buźkach. Nie było łatwo: obrazki i zdjęcia były miętoszone, poniewierane, wyrywane sobie z rąk, a nawet ślinione, każdy chciał choćby dotknąć skrzypiec, a jeszcze lepiej smyczka, każdy chciał być szczęśliwym posiadaczem kwiatka z krepiny i każdy chciał zrobić minę do kamery. Och! uciechy było co nie miara. Nawet „Poridge” na kapeluszu Zbyszka nie zepsuł zabawy.
Troszkę inny charakter miała wizyta w placówce przeznaczonej dla dzieci ulicy. Tam potańcowali se góralskie i kikujuskie,
pobawili się w „I lost a letter” (zrozumiane jako I lost toaleta) i „mam chusteczkę haftowaną”. Chłopcy i dziewczęta byli naprawdę zainteresowani góralszczyzną i Polską, nawet jeśli myśleli, że ten kraj leży w Azji. Pieknie ik w tym Nyahururu ugościli, a mieszkańcy „ARKI” nawet wycałowali.
Udało się tyz górolickom troche zwierza łobocyć.
Baba góralsko straśnie sie dziwowała nad tymi stworokami. Żyrafy się jyj zwidziały, tak ze jednom nawet posała na Sawannie. Mieli nadzieję, ale nie wierzyli, że pojadą na safari. Taka przyjemność w Keni jest bardzo droga, ok. 50$ za jeden tylko dzień. Wszystko jednak zależy czy jest to np. prywatne ranczo czy Masai Mara. Górlickom udało się spenetrować dwa rancha dzięki organizacji SAINT MARTIN, na którą zawsze mogli się powołać. Na „Cresent Island” przyjęła ich sama właścicielka rancza, która była ucieleśnieniem wizji potomków kolonizatorów – szczupła, siedemdziesięcioletnia krzepka staruszka, zakochana w przyrodzie Afryki, ubrana w krótkie szorty, koszulkę i kapelusz. Góralskie stroje, śpiew i młode Wałachy tak ją zauroczyły, że zmniejszyła dla nich cenę biletu kilkakrotnie.
W masajskiej chaupie.

Najbardziej czekali górale na spotkanie z Masajami, zaplanowanego na samiusiyńki koniec wyprawy. No i się dockali. Tyle, że wódz Masajski przywitał ich w koszuli i „garniaku”, na scynście już u siebie we wsi ubrał się po swojemu – w kocyk. I tak Górole z Masajem chodzili sobie po buszu, a on im opowiadał o różnych różnościach: o leczniczych roślinkach, o gałązkach czyszczących zęby, o drzewie, w którym krąży krew, o życiu pasterza i o jego osobistym spotkaniu z lwem.
Baby masajskie uczyły ich zaś gotowania, a przy tym gotowaniu dużo było śpiewania. Raz rozbrzmiewały nuty Beskidzie, a raz Masajskie. Tak głośno śpiewali, że sąsiedzi przychodzili i się dołączali. I chociaż się nie rozumieli to wyczuwali się wzajemnie i przeżywali te pieśni po swojemu, ale podobnie. Jak już wszyscy się wyśpiewali to zaczynały się nauki robienia kwiatów z krepiny. Jednej masajskiej mamie tak się te kwiotecki spodobały, ze se ik w usy wrazila, zamiast kólcyków. Wieczorami przy ognisku odbywały się dziecięce, plemienne harce i tańce, a takie żywe, że nawet niektórych górali porywały, a już najbardziej Martusię. Ale jom nie ino tańce porywały, bo serce sie jyj rwało do takiego młodego Masaja, a un dawoł za niom jaz 50 krów. Martusia może i by się zastanowiła, ale ona już za dużo świata poznała, żeby teraz na wiosce siedzieć. Wyjątkowo się czuli górale mogąc uczestniczyć w życiu społeczności plemiennej, ale pewnych różnic kulturowych nie przeskoczyli, tak jak Masaj nie przeskoczył przez kapelusz.
Piykno Uganda
No i była Uganda- niezapomniana, prawdziwa, dzika, ojczyzna ludzi prostych, skromnych i otwartych. W szkołach zrobili furorę, choć dzieciaki tańczące swoje ludowe tańce trochę ich zawstydziły. Górale wszędzie chcieli zostawić pozytywny ślad po swojej wizycie, więc dzieciakom ze szkoły w Fort Portal zafundowali niezapomnianą wycieczkę w okolice Rwenzori, składając się tylko po 15 zł. Wszyscy jechali na pace samochodu terenowego (ponad 20 osób), ciekawe to było przemieszczanie się z postojami co 15, 30 minut, gdyż chłodnica nie spełniała swej funkcji. Ale kto się tym w ogóle przejmował? Na pewno nie dzieci, które już w noc poprzedzającą wycieczkę nie mogły spać z emocji. A później biegały po górach w klapeczkach, z reklamówkami w dłoniach i kąpały się w gorących źródłach nie ściągając ubrań. Wcale nie przerażał je mokry czterogodzinny powrót do domu. W Ugandzie piątka górali poczuła się jak ambasadorzy zapraszani na zjazd żon pastorów, czy targi rolne, wszędzie dostawali VIP-owskie loże, w których mogli jako godna reprezentacja Polski aktywnie obserwować lub spokojnie drzemać. Poczuli się jak u siebie i rozwinęli góralskie skrzydła, wywijając takie obrytki jakich Beskidy nie widziały.
Na zad – zaś pocontek.

A cała podróż zaczęła się dramatycznie, przez jedną felerną nogę, co za duzo hipkała i się poturbowała na dwa tydnia do wymorsu. Przez ten incydent aż dwie osoby musiały zostać w Polsce i użerać się z felerną kończyną. Dlatego w Ugandzie była tylko piątka dziwnie ubranych osobników, a w Kenii już pełen skład tego „cyrku”. Ej nie przeskoczyła by góralska baba masajskiego płotu, z młotkiem zamiast stopy, kieby jedyn taki śwarny chłop przy nij nie ostoł i nie ulecył.
Jaki kawoł Afryki uwidzieli?
Góralskie stopy postawili w Kenii i Ugandzie. Później przyznali, że w Ugandzie ludzie milsi, mniej natarczywi, że sam kraj jakiś ładniejszy, zieleńszy, tańszy i że w ogóle warto było pojechać do Jinji, Campali i Fort Portal. A Kenia? Widoki, które opisywała Karen Blixen? Owszem były, zwierzęta były, drzewa parasolowe były, równik i Mombasa, Nairobi, Narok, Nyahururu, Nakuru i Naivasha też były. A wszystko to w sercu już na zawsze pozostanie.
Cym sie tam wozili?
Przemieszali się wozami różnej maści: przede wszystkim tradycyjnymi „matatu”, ale również autobusami (z workami na dachu i bez worków na dachu), „tuk-tukami” i raz pociągiem ze stadami zwierząt za oknem (słynna kolej Nairobi-Mombasa kosztuje jakieś 11 $). Warto w tym miejscu wspomnieć autobus z Nairobi do Jinji: woziły się w nim zadomowione nie tylko karaluchy, ale i myszki. Czym jeździli to jedna sprawa, a druga to jak i jakimi drogami? Brawurowo pomykali, po asfaltowych i nieasfaltowych drogach, czasem po poboczach, rowach, łąkach, jeziorach kałuż, kamieniach wielkości główek kapusty. Jeździli tanio, z plecakami, skrzypcami, ruskimi torbami i murzyńskimi dzieciątkami na kolanach.
Jakik fajnyk Ceprów tam poznali?
Nauczyciel z Jinji, co mieszka w małym jednopokojowym mieszkaniu. Za to pedagogiczne serce ma wielkie, bo mieści się w nim aż 60 dzieci – tyle liczy przeciętna klasa w przeciętnej ugandyjskiej szkole podstawowej. Poczciwy, bezinteresowny, daje innym więcej niż posiada. Obecnie znajduje się na wolontariacie w Wielkiej Brytanii.
To odpowiednik polskiego Sołtysa. Rządzi niepodzielnie w swojej wiosce, na którą składa się kilka zagród. Kiedyś spotkał się oko w oko z lwem, na pamiątkę tego zdarzeniu kociak zrobił mu na ramieniu tatuaż, za narzędzie posłużyły ostre pazurki, a inspiracja była chętka na dużą przekąskę. Czym się zajmuje taki wódz wioskowy? Górale „wymóżdżyli”, że niczym. Całymi dniami siedzi w swojej chatynce, wydaje polecenia, czeka na obiady i kolacje i chyba przede wszystkim myśli i buduje swój wizerunek, a czasem zabiera górali do buszu. No nie tylko górali, bo zdarza mu się popełnić mały biznes i sprowadzić jakiegoś turystę , na kilka dni do wioski. Rekord pobił podobno pewien Polak, który zadomowił się w ich obejściu na kilka miesięcy.
To ona i inne wioskowe kobiety wykonują całą robotę: chodzą po wodę, po drewno na opał, gotują, piorą, sprzątają i chowają dzieci. Żona sołtysa spędzała większość dnia nad paleniskiem w kuchni. Jak widać na całym świecie brudną robotę odwalają kobiety.
- Aga i Dominik Karolakowie.
Afrykańscy Polacy pracujący w Nyahururu dla stowarzyszenia l’Arche, prowadzącego domy dla osób niepełnosprawnych. Prawdziwe domy, w których panuje bezpieczna, rodzinna atmosfera. Zadaniem Agnieszki i Dominika jest przeniesienie tej idei na grunt afrykański. Tymczasem ich prywatny dom jest zawsze Otwarty i pełen ludzi – nie zatracili polskiej gościnności na obcej ziemi. Wyjechali do Afryki z maleńką córeczką. Rodzina i znajomi odradzali, łapali się za głowy, ale nic nie było w stanie ich zniechęcić. Teraz Sara ma już prawie cztery latka i mówi w czterech językach: polskim, angielskim, suahili i kikujuskim.
Podopieczna pastora Bosco z Fort Portal. Zaadoptowana przez niego 14-letnia, pracowita dziewczynka. Niezwykle nieśmiała, dbająca o innych, to jej wycieczka sprawiła największą przyjemność, to ona była najbardziej podekscytowana tym wydarzeniem.
Co dobrego tam ciupali?
Jedli dobrze, myśleli że będą mniej, ale co mieli począć jak tanio było, np. przeciętny obiad w knajpce kenijskiej kosztował ok. 100 szylingów, czyli niewiele ponad 3 zł. A owoce! A na owoce to oni łakomi byli (tak, ze późnij łod casu do casu drzistke mieli), no bo świeże, egzotyczne, a przede wszystkim tanie. No to futrowali: matoke, ugali, chapali, ananasy, dżakfruty, awokado i frytki. Prawdziwy raj dla łasuchów owocowych.
A kany spali?
Mieszkali albo spali różnie, czasem w najtańszych hotelach (2 $ od łebka) z lokatorami karaluchami. Czasem korzystali z gościny tubylców albo pobratymców, jak np. w Nyahururu, czasem u ludzi z „CouchSurfingu”. Niestety górale nie polecają korzystania tej „formy noclegowej” w Afryce, gdyż nierzadko byli napominani o finansowanie gospodarzom przejazdów, kolacji itp.
Refleksyje
Rzeczywistość na pewno przeskoczyła oczekiwania górali. Okazało się taniej niż myśleli, okazało się bezpieczniej niż myśleli, okazało się trudniej niż myśleli. Każdy z górali pojechał do tej Afryki ze swoimi wizjami i każdy musiał te wizje wybabrać w cyrwonej zimi afrykańskiej:
Martusia kciała spotkać prowdziwego Masaja, ale zrozumiała, że z kozdym murzynym do sie potańcować.
Baba kciała se przywieś do Polski krowe z dugom syjom, ale pomiarkowała se, ze takim zwierzom dobrze jes ino w Afryce.
Zbysek kcioł nakryńcic oskarowy film o spotkaniu kultur, ale to co uwidzioł tak go zaurocyło, ze boł się że jak to nakrynci to syćko zniknie.
Madera kcioł straśnie cerpaj z podrózy, dawać siebie ludziskom, ale zrozumioł, ze tak kocho Swojom, ze zyć bez niyj ni moze i ino baba mu w głowie siedziała.
Kaśka kciala jak nojwiencyj wiedzy ło Polsce im przekazywaj, a nojwiyncyj się ło Afryce dowiedziała.
Miód kcioł w Brucliku na Mont Kenie wyskocyj, ale ino Masaja doskocył.
A Mucha nic nie kciała, to dostało się ij nojwjyncyj – Radość.
Siedmiu górali miało marzenie, żeby zbratać dwie kultury: góralską i plemienną. Siedmiu górali z żywiecczyzny próbowało zbratać Europę i Afrykę. Siedmiu górali z Polski zbratało się Afrykanami.
Autor: Anna Stokłosa
Słownik góralski:
Cepry-tak górale nazywają nie górali.
Ciupali- jedli
Drzistka- rozwolnienie
Wraziła- wetknęła
Naśtelować- nakręcić
Jakla- archaiczna forma damskiego stroju góralskiego
Bruclik- męski serdak w stroju górali żywieckich
Stworokami-stworzeniami
Dockali- doczekali
Jaz- aż
Hopkała- skakała
Dwa tydnia do wymorsu– dwa tygodnie przed wymarszem
Kany- gdzie
Zwidziały- spodobały
Wałach- inaczej góral żywiecki
Objaśnienia:
Dżakfrut- Największy owoc rosnący na drzewie
Matoke- potrawa smakiem przypominająca ziemniaki tyle, ze tworzona z zielonych bananów.
Poridge- Łatwy do przyrządzenia, gęsty, pożywny napój, jego podstawą może być kasza, mąka kukurydziana itp.
Smarti smarti- w języku plemion Kikuju (zaczerpnięte z angielskiego), oznacza ładnie, elegancko. Rucha- pieszczotliwe określenie tzw. „ruskiej torby bazarowej”, w której transportowane były góralskie podarki, krepina, druty itp. Górale ułożyli na temat Ruchy kilka pieśni i poematów. Rucha ma nawet swojego oficjalnego patrona Zbigniewa, który o każdej porze dnia i nocy był w stanie walczyć o swą oblubienicę.
Ugali- rodzaj gęstej papki kukurydzianej
O SAINT MARTIN można poczytać na ich stronie: http://www.saintmartin-kenya.org
O Fundacji L’Arche na blogu rodzinki Karolaków: http://thekarolakfamily.wordpress.com
O projekcie Żywcem w Afryce wyczytacie więcej na https://zywcemwafryce.wordpress.com oraz http://www.facebook.com/zywcem
